Słyszysz? Ten cichy szum za oknem, dobiegające zewsząd odgłosy ulicy, warczenia silnika lub szmer sunących po asfalcie kół. Dla wielu z nas są to dźwięki zbyt powszednie, a do tego umiarkowanie atrakcyjne i w codziennym życiu niemal zupełnie przestajemy je dostrzegać (o dźwiękach, których nie słychać i dźwiękach, których nie widać pisałam na blogu już wcześniej). Jakkolwiek trudno od razu popadać w zachwyt, słysząc wydobywający się spod maski monotonny szum czy równomierne zgrzytanie lub stukoty, to jednak świadoma obserwacja tych i podobnych zjawisk może prowadzić do interesujących wniosków, pobudzić kreatywność, otworzyć na nowe doznania estetyczne i dostarczyć czysto wymiernych korzyści dla naszego zdrowia.
Punkt słyszenia zależy od punktu siedzenia
Elektryzujący ryk pracującej na najwyższych obrotach maszyny ważny jest dla każdego fana wyścigów żużlowych czy F1. Nawet jeśli potrafimy sobie wyobrazić zawody, w których te odgłosy zostają wytłumione, to czy byłyby wówczas podobnie emocjonujące? Zarówno w świecie sportowym, jak i w codziennym życiu, dźwięki składają się na charakter, tożsamość pojazdu. Jednak to, co pożądane na torze wyścigowym lub stadionie, nie zawsze będzie mile widziane na ulicach miast. Nie chodzi nawet o szeptane w półśnie przekleństwa, które poprzedza rozrywający nocną ciszę przejazd motocyklisty, albo nienawistne spojrzenia, jakie przechodnie zwykli rzucać mijającym ich w zawrotnym tempie sportowym samochodom, których właściciele postanowili przyoszczędzić nieco na tłumiku. Problem jest poważniejszy. Światowa Organizacja Zdrowia uznaje zanieczyszczenie hałasem za drugą pod względem znaczenia – zaraz po zanieczyszczeniu powietrza – przyczynę problemów zdrowotnych związanych ze środowiskiem. Jako rozwiązania wprowadza się ekrany akustyczne, nawierzchnie asfaltowe o niskim poziomie emisji hałasu, cichsze opony na przykład w transporcie publicznym. Od lipca 2020 roku w Unii Europejskiej obowiązują nowe normy dla poziomu hałasu emitowanego przez samochody osobowe (70 decybeli, w roku 2024 limit ma zostać zmniejszony do 68).
„Kierowcy lubią słyszeć rasowe brzmienie wydechu w swoim samochodzie, bo taki dźwięk jest dla nich jak afrodyzjak” – pisze Kacper Mucha („auto motor i sport”) i od razu podaje trzy nieinwazyjne rozwiązania dla tych, którzy nie chcą rezygnować z doznań akustycznych podczas prowadzenia auta. Jednym z nich jest wzmacnianie dźwięku za pomocą głośnika montowanego u dołu przedniej szyby, który przenosi odgłosy z silnika do wnętrza samochodu. W przypadku różnych środków transportu, słuchanie niekoniecznie musi służyć przyjemności – czasem warunkuje nasze bezpieczeństwo. Doświadczony kierowca potrafi rozpoznać, kiedy jego pojazd zaczyna brzmieć podejrzanie, czyli inaczej niż zazwyczaj, co może oznaczać konieczność przeglądu lub naprawy. Z kolei dla pieszych czy rowerzystów dźwięk nadjeżdżającego samochodu jest ważnym sygnałem ostrzegawczym wzmagającym naszą czujność – nawet jeśli nie jesteśmy tego świadomi. Dopiero pojawienie się radykalnie cichszych samochodów elektrycznych i hybrydowych pokazało, jak bardzo słuchowe nawyki związane z brzmieniem silników spalinowych wpływają na nasze zachowanie. Okazuje się, że w tym przypadku to brak dźwięku stanowi zagrożenie prowadzące do wypadków – za bardzo przyzwyczailiśmy się do tego, że samochód po prostu hałasuje, a cisza na jezdni oznacza bezpieczeństwo. Dlatego też od lipca 2019 roku producenci tego rodzaju aut mają obowiązek zaopatrywać je w emitery dźwięku (AVAS), które będą wydawać stosowne do prędkości brzmienie przypominające odgłosy pracy silnika spalinowego. Samochodom, które nie mają „wrodzonej” dźwiękowej tożsamości, będzie więc ona nadana – i niektóre firmy nie zdają się na działanie przypadku. Przykładem może być BMW, które ich stworzenie powierzyło znanemu kompozytorowi filmowemu Hansowi Zimmerowi.
W drogę!
Hałasują oczywiście nie tylko auta. Praktycznie wszystko, co się rusza, wydaje dźwięki. Wybierając się w podróż – samochodem, pociągiem, tramwajem, samolotem, promem kosmicznym (kto bogatemu zabroni?) – warto choćby przez chwilę zamknąć oczy i wsłuchać się w otaczające szumy i zgrzyty, narastające lub cichnące wraz ze zmianą prędkości i pochyłości terenu, gdy różnica w barwie oddaje rodzaj nawierzchni, a każdy niespodziewany uskok zaznacza się wyraźniejszym akcentem. Czy to, co słyszysz ma jakąś formę? Czy dźwięki łączą się w większe całości? Czy potrafisz przewidzieć, co będzie za chwilę? Osobiście do tych ćwiczeń polecam dźwiękowe podróże transportem kolejowym. Z szumu stukotów tworzących subtelne tło w zmiennych rytmach, z nieharmonicznego zagwizdu i jaskrawego skrzypienia kół podczas zakrętów, z wstrząsającego huku, który wypełnia przestrzeń podczas mijania innego pociągu, wiele się można nauczyć o dramaturgii utworu muzycznego. Wrażliwość na dźwięki (i ciszę!) otoczenia rozwijać można, nawet jeśli akurat nie jesteśmy w podróży, a środek, którym się przemieszczamy, nie posiada hałasującego silnika. Świadczą o tym słowa Patrycji Pacak, Mistrza Świata w akrobacji szybowcowej:
Jeden z manewrów akrobacyjnych nazywany [jest] „ślizgiem na ogon”. Trudna figura, wymagająca dużej precyzji pilotażu. Podczas lotu w pionie do góry szybowiec wytraca całą prędkość. Wtedy robi się w kabinie naprawdę cicho! Po chwili zaczyna lecieć do tyłu. Czy to w ogóle możliwe?
Patrycja Pacak (źródło)
Nikogo więc chyba nie dziwi, że różnego rodzaju środki transportu znalazły swoje miejsce także w muzyce klasycznej, z których największą popularnością cieszy się kolej . Sztandarowym przykładem jest skomponowany w 1923 roku poemat symfoniczny Pacific 231 Artura Honeggera, w którym stopniowe przyśpieszanie i zagęszczanie ruchu bezpośrednio kojarzy się z odgłosami rozpędzającej się lokomotywy parowej. Podobną ideę odnajdziemy też u Heitora Villi-Lobosa (The little Train of the Caipira z 1930 roku), zaś w pieśni Michaiła Glinki Travelling Song (1840) odniesienia do odgłosów pędzącej po torach maszyny są bardziej niż oczywiste. Kompozytorów inspirujących się pociągami jest znacznie więcej, niż można by było przypuszczać. James K. Wring wymienia m.in. Benjamina Brittena, Aarona Coplanda, Dariusa Milhauda, Paula Hindemitha, Ernsta Křenka.
Instrument?
Choć muzyce współczesnej żadne brzmienia nie są obce, to traktowanie środków transportu jako instrumentów wciąż może zaskakiwać. Na samochodzie czy lokomotywie można przecież grać jak na każdym innym przedmiocie codziennego użytku. Barierę stanowią oczywiście zbyt duże gabaryty i problemy natury praktycznej – jak coś takiego umieścić w sali koncertowej lub transportować na kolejne wykonania? Można oczywiście wyjść poza budynek – i tę drogę przecierali na przykład artyści Fluxusu w swoich prowokacyjnych kompozycjach-performansach – jak Nam June Paik w Moving Theater, czy twórcy awangardy darmstadzkiej – jak Karlheinz Stockhausen w kwartecie helikopterowym.
Oba przykłady to jednak wykorzystanie środków transportu w służbie konceptu, charakterystyczne dla nich dźwięki będą w jakiś sposób ważne, ale nie stanowią celu samego w sobie. Inaczej sytuacja wygląda w prawykonanej niedawno na Festiwalu Sacrum Profanum Lokomotywowni Płaszów Huberta Zemlera, czyli właściwie improwizacji perkusyjnej w wykonaniu autora na starej lokomotywie spalinowej. Tutaj to pojazd, z metalowymi elementami konstrukcji, kantami i pogłosem stanowi pełnoprawny instrument.
Podobny, nieoczywisty sposób myślenia o środkach transportu znajdziemy również w dziedzinie służącej nie tyle celom czysto artystycznym, co raczej komercyjnym. W różnych miejscach świata (m.in. w Danii, USA, Holandii, Japonii, na Węgrzech) spotkać można tzw. „muzyczne drogi”. Na wyznaczone odcinki jezdni nanoszone są specjalne pasy; kiedy jedziemy po nich samochodem z odpowiednią prędkością, możemy usłyszeć melodię. Tę ideę w reklamie Hondy Civic postanowili wykorzystać jej twórcy (znani zresztą z ciekawych muzycznych pomysłów – w innym spocie chór mieszany za pomocą onomatopei i współczesnych technik wykonawczych naśladuje brzmienie samochodu) – co w tym przypadku zakończyło się groteskową porażką. Prosty błąd arytmetyczny sprawił, że zamiast słynnego tematu z Uwertury do Wilhelma Tella Gioacchina Rossiniego, usłyszymy coś, co bardziej przypomina nieudolne czytanie nut młodego adepta sztuki, którego a vista nie jest najlepszą stroną. Autorom nie przeszkodziło to jednak, by ów fragment rzeczywiście wykorzystać w spocie reklamowym, zaś po jakimś czasie powtórzyć całe przedsięwzięcie w innym miejscu, nie korygując wcześniejszej omyłki. Tę niedorzeczną historię zbadał i opisał David Simmons-Duffin.
Na koniec zaś został chyba najbardziej spektakularny, szalony i jednocześnie przyjemny dla ucha projekt. Znany z iluzorycznych, wielokrotnie nagradzanych teledysków zespół OK Go, we współpracy z Chevroletem stworzył nagranie, na którym wykonuje swoją piosenkę z wnętrza samochodu, pokonując jednocześnie „muzyczny tor przeszkód”. Za akompaniament służą im jedynie efekty i dźwięki wydobywane podczas tej brawurowej podróży za pomocą różnego rodzaju wysuwanych ramion i pałek, które potrącają lub uderzają mijane przedmioty i instrumenty. A jest tego sporo. Leżące bokiem pianina, gitary elektryczne, dzwonki, odpowiednio nastrojone rury, słoiki, beczki. W sumie – jak podają autorzy – „ponad 1000 instrumentów na ponad dwóch milach pustyni niedaleko Los Angeles. […] Wideo kosztowało nas 4 miesiące przygotowań i 4 dni robienia zdjęć i nagrywania”. Dodają również, że nie było żadnych dublerów, a główny wokalista Damian Kulash prowadzący samochód przed wyruszeniem w tę wymagającą niezwykłej precyzji trasę brał lekcje jazdy wyczynowej.
Samochód stanowi tu nie tylko instrument, ale jest też tym, czym pałki dla perkusisty lub smyczek dla skrzypka, a może stanowi też jakiś nowy rodzaj „wykonawcy”. Z pewnością stanowi to przykład myślenia poza konwencjami, przekraczania granic, potrzeby eksperymentowania i czystej radości z robienia muzyki. Bo o to chyba w tym wszystkim chodzi.