Nieczęsto zdarza się koncert, na którym odbiorca może posłuchać muzyki, nie mając bladego pojęcia o tym, czego właściwie słucha. I nie mówię tu o sytuacji, w której zapomni lub nie ma w zwyczaju sprawdzać programu, czy na przykład pomyli daty i przyjdzie na inne wydarzenie niż zamierzał, albo szukając sobie tylko wiadomego pomieszczenia przypadkiem wkroczy do sali koncertowej, z której głupio się już wycofać. Cóż, zdarza się i tak, ale choć te wypadki mogą, delikatnie mówiąc, wprowadzić nas w konsternację (jak i z drugiej strony zaowocować chwilami prawdziwego a nieoczekiwanego wzruszenia), to przecież informacja o kompozytorze zazwyczaj gdzieś tam jest: na plakacie, w broszurce, w internecie, tyle, że w danym momencie trudniej bądź łatwiej dostępna. Nie przywykliśmy jednak do koncertów, na których jej w ogóle nie ma – autora nie znają ani słuchacze, ani wykonawcy, ani prawdopodobnie organizatorzy. Sytuacja idealna dla zwolenników fenomenologii i formalistycznych malkontentów (takich jak ja) oraz – jak w tym przypadku – członków jury konkursów kompozytorskich, którzy w takiej właśnie formule oceniają utwory przyszłych laureatów (i przegranych).
Od kilkunastu lat Konkurs Młodych Kompozytorów im. Tadeusza Bairda pielęgnuje tę tradycję, prezentując na koncercie finałowym zakwalifikowane do drugiego etapu utwory bez wskazania autora – opatrzone jedynie tytułem i unikatowym godłem. Nazwiska zwycięzców poznajemy dopiero w momencie ogłoszenia wyników. Konkurs Bairda to jeden z najstarszych i najbardziej prestiżowych wydarzeń tego typu dla młodych twórców w naszym kraju. Do historii przeszła jego druga pamiętna edycja, kiedy to stosunkowo jeszcze mało znany Krzysztof Penderecki zgarnął niespodziewanie wszystkie trzy nagrody, co otworzyło mu drogę dynamicznie rozwijającej się kariery kompozytorskiej (o tym, jak wyglądał ten błyskotliwy debiut, pisałam jakiś czas temu w artykule Na początku – trzęsienie ziemi).
Tematem 62. edycji były utwory kameralne przeznaczone na zestaw czterech identycznych instrumentów: skrzypiec, trąbek lub klarnetów. Do finału dopuszczono sześć kompozycji wykonanych na koncercie 19 czerwca 2021 roku w sali Koncertowej Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina (nagrania z transmisji online można wysłuchać tutaj) przez zespoły złożone ze studentów i absolwentów tej uczelni. Wyniki (a z nimi i skrywane w tajemnicy nazwiska kompozytorów) ogłoszono już dzień później, ale miło było jednak przez chwilę nie myśleć o niczym innym, niż tylko o czystej muzyce, o pozbawionych kontekstu i autorstwa dźwiękach. Mnie – a jak się później okazało również jurorom – najbardziej do gustu przypadły trzy kompozycje, każda o innym charakterze i na inny skład instrumentalny. Wykonany jako pierwszy, efemeryczny …Breathe (godło D.502) w obsadzie smyczkowej przyciągał uwagę. Dało się wyczuć świetną znajomość natury skrzypiec, rozmaitych odmian artykulacji, sposobów wydobycia dźwięku i modelowania barwy w obrębie spójnego, lecz ograniczonego zestawu szumów i brzmień. Srebrzyste tremola, wibrujące flażolety, dźwięczne glissanda, niespodziewane akcenty i cisze. Niezwykłe nagromadzenie, które nie w żadnym momencie nie dawało poczucia przeładowania, wręcz przeciwnie – lekkości. Kompozytorowi udało się przy tym uniknąć typowych dla tej jakby sciarrinowskiej estetyki zagrożeń, tj. skupienia na jednym tylko – najwyższym – rejestrze z zaniedbywaniem innych, a także ograniczenia do jednej tylko – najcichszej – dynamiki. Przez to muzyka nigdy nie zatrzymywała się w miejscu, choć pozbawiona melodii i złożona z niemal samych barw, harmonii i nieregularnie pojawiających się gestów, tworzyła narrację, opowiadała. Wykonaniu czasem brakowało nieco potoczystości – w wystudiowanych pauzach czy chwilach wahania.
Instrumenty dęte zdominowały pozostałą część koncertu. Kanczendzonga (godło Perseus) na cztery trąbki okazała się świetnie zinstrumentowaną muzyczną iluzją w trzech częściach. Pierwszą z nich wypełniały mikrotonowe wielodźwiękowe płaszczyzny i rytmizowane pochody, w których można się było zatracić, przerywane solowymi wtrętami i rozwijające się płynnie w sieć niby-alikwotowych ciągów. Wykonawcy ewidentnie dobrze czuli się w tej muzyce, grali swobodnie i z polotem. Środkową część stanowiła rozkoszna taneczna karykatura z rozchwianą melodią i zmiennymi akcentami; zaś ostatnia, rapsodyczna, z wybijającym się motywem oscylującej tercji małej, potrącała o jakiś nostalgiczny, przejmujący ton. W pamięć zapadło również zamykające koncert Secco (godło TotoXro) na kwartet klarnetów. Kompozycję spajał motyw repetycji: szybkie powtórzenie dominantowych dysonansów z początku utworu, z czasem wyłaniało się w nowych wariantach, by pod koniec stać się przyczynkiem do obsesyjnego, zniekształconego kadencjonowania. Muzyka prowadziła słuchacza poprzez kolejne dramatyczne spiętrzenia i zgrabne z nich wyjścia. Zresztą przekonywała nie tylko forma, ale i skondensowana ekspresja: zespół klarnetów został uwolniony od tradycyjnie kojarzonych z tym instrumentem brzmień słodko-pastoralnych. Umiejętnie dobierane multifony, unisona rozdwajające się w świdrujących dudnieniach, „elektryczne” piski i glissanda splątane z przytłumionymi pomrukami tworzyły tajemniczą, czasem wręcz groźną aurę. Jeśli miałabym wybierać, to ten właśnie utwór pośród wspomnianych najlepszych trzech zasłużył na szczególne wyróżnienie.
Tak się jednak nie stało, choć nie mogę powiedzieć, żeby werdykt okazał się zaskakujący czy kontrowersyjny. Komisja zdecydowała się przyznać trzy równorzędne drugie miejsca, zaś po otwarciu kopert z nazwiskami twórców wyniki prezentowały się następująco:
Alina Dzięcioł – Secco (II nagroda)
Olgierd Juzala-Deprati – …Breathe (II nagroda)
Hubert Żmudzki – Kanczendzonga (II nagroda)
A co z pozostałymi kompozycjami? Bogusz Lewandowski otrzymał wyróżnienie za Co w lesie piszczy na cztery klarnety. To utwór wyraźnie ilustracyjny, chwilami rzewny, malowany ciepłymi barwami i działający na wyobraźnię, lecz raczej w dość dosłowny sposób. Wysłyszeć w nim można odgłosy ptaków i leśnych stworzeń, dźwięki zabawy i sielanki, taneczne zrywy i uspokojenia Autorowi trudno odmówić sprawności warsztatowej i znajomości technik, a sama muzyka zapewne świetnie sprawdziłaby się w funkcji sugestywnego tła do baśni czy filmu (co nie jest bynajmniej zarzutem), ale niewiele ponad to (co już niestety jest). Grand Père na 4 trąbki (godło Lavage de cerveaux, autorzy pozostałych utworów nie zostali ujawnieni) również miało potencjał, muzyce brakowało jednak głębi (zbytnie skupienie na przebiegach linearnych skutkowało dziwnie cienką fakturą w niektórych miejscach i przypadkowymi współbrzmieniami, nastrój wahał się od brzmień żałosnych do podniosłych). Z kolei niekorzystne wrażenie pozostawił utwór klarnetowy, Isomorphic Reflection (godło Coal2), stanowiący właściwie uporządkowany w segmenty i formę łukową rodzaj przeglądu technik czy wprawek: w ramach jednego odcinka wszyscy grają szybkie przebiegi, potem slaptongi, potem zwalniają, przyśpieszają, potem kilka taktów multifonów…
I co na to wszystko odbiorca? Choć słuchanie w ciemno może być dla wielu dziwne, niekomfortowe lub zaskakujące, mi dało jednak sporo radości i ekscytacji. Takie koncerty mają swój urok, pozwalają zanurzyć się w dźwiękach, uwalniają od automatycznych skojarzeń, podświadomych założeń, uprzedzeń czy oczekiwań związanych z muzyką tego czy innego twórcy. A przez to, jakby przy okazji – trochę lepiej poznać samego siebie.