KONCERTY

Spokój i orzeźwienie

Festiwal Musica Divina 2023, fot. Piotr Łysakowski

To były dobre dwa tygodnie na przełomie lipca i sierpnia. Prawie wprost z Kromer Festival Biecz, gdzie wysłuchałam świetnych rozpłomienionych i pełnych splendoru koncertów (obok nurtu bardziej kameralnych i Pasji Arvo Pärta na finał), a wyraz „festiwal” przypomniał mi o swojej etymologii, wpadłam w letnie koncerty krakowskiej Musica Divina, poświęconej w tym roku nieszporom. Jakby z pełnego słońca, z oślepiającej intensywności kolorów, przejść do chłodnego, przyjemnego, zacienionego wnętrza.

Nie wydarzyło się to jednak natychmiast. Pierwszy koncert wakacyjnej części festiwalu łączył w sobie różne światy. Tiago Simas Freire złożył bowiem portugalskie nieszpory o św. Augustynie ze źródeł klasztoru Santa Cruz w Coimbrze z trzech gatunków muzyki: chorału gregoriańskiego, motetów z XVI–XVII wieku  (przede wszystkim Pedra de Cristo) i – podobnie do praktykowanych czasem przez zespoły muzyki dawnej rekonstrukcji nabożeństw z innych krajów europejskiego Południa – ludowych pieśni. Te ostatnie, vilancicos, pociągały pozornie nieprzystającymi do religijnych tekstów tanecznością, żywiołowością, melodyjnością, nawet pewną hałaśliwością – zwłaszcza, kiedy w Aqui puesto de rodillas lider Capella Sanctæ Crucis sięgnął po tradycyjny, kwadratowy bęben adufe. Polifoniczne motety łacińskie były oczywiście bardziej wstrzemięźliwe, ale intrygowały dysonansami i niekiedy rozległymi melizmatami, a w sferze wykonawczej – orientalizującą ornamentacją. Choć głosy pozostawały na pierwszym planie, kolorów interpretacji dodawały instrumenty: pozytyw na zmianę z klawesynem, cynk, flety, dulcjan (niestety opisany w programie jako fagot) i wspomniany bęben – na szczęście zastosowany w symbolicznej dawce. Także w dowcipnej i zaprezentowanej z akcentem niby-scenicznym Canten alegres los angeles z echem („Repitan los eccos, los eccos”), udało się zespołowi uniknąć taniego efektu. Wśród głosów przypadł mi do gustu przyjemny i dobrze ustawiony tenor Almena Gonçalvesa. Nie był to koncert wykonawczo idealny, ale żywy i atrakcyjny, zwłaszcza ze względu na nieznany repertuar.

Trzy kolejne wieczory okazały się znacznie bardziej skupione i mniej barwne – mimo że na pierwszym z nich znalazły się opracowania zarówno kompozycji religijnych, jak i świeckich. Recital Anny-Liisy Eller zapamiętam nie tylko ze względu na mało znany estoński kannel, lecz także przez ogromną naturalność zagranych transkrypcji. Utwory brzmiały, jakby od początku pisano je z myślą właśnie o kannelu, nie jakby były aranżacjami – szczególnie L’Entretien des Muses Jeana-Philippe’a Rameau. Swój pierwowzór pamiętał chyba najbardziej motet Palestriny Pulchra es amica mea, w którym pozostało coś z wokalności faktury. Zaskoczyła mnie również skala dynamiki, jaką da się osiągnąć na tym niepozornym instrumencie, z czego Eller korzystała po mistrzowsku. Podobnie jak dynamika, tak fluktuowało i tempo, owocując pełnymi swobody i niewymuszonymi interpretacjami.

Poczucie wolności i radości w muzykowaniu przekazało też Trio Mediæval. Bardzo ładnie brzmiał splot trzech kobiecych głosów. W utworach z Rękopisu z Old Hall uwagę zwracał rytm, często trójkowy, miejscami jakby jeszcze modalny; w cudnym Gloria Aleyna wręcz skoczny. Warstwę wokalną dopełniały i urozmaicały czy to wstawki, czy wdzięczne, subtelne towarzyszenie portatywu Cataliny Vicens. W portatywie najbardziej lubię to, co teoretycznie stanowi o jego niedoskonałości – niestabilność intonacyjną, wynikającą ze zmiany ciśnienia powietrza (zwłaszcza delikatnie opadające glissanda), nadała ona ascetycznej w gruncie rzeczy muzyce dodatkowego wymiaru. Słychać było to doskonale choćby w wykonywanym alternatim anonimowym Kyrie z Old Hall. Trio, podobnie jak wcześniej Capella Sanctæ Crucis, skorzystało też z przestrzeni bazyliki Bożego Ciała, przemieszczając się na niektóre numery. Powstrzymywałam wtedy chęć odwracania się, żeby widzieć wykonawczynie – słuchanie muzyki zza pleców, kiedy nie widać źródła dźwięku (nawet, jeśli się je zna) może być lekko niekomfortowe. Ale może też dać przestrzeń do głębszego skupienia się na nagle odcieleśnionych utworach albo na otoczeniu. Kościół na rogu Bożego Ciała i św. Wawrzyńca należy do moich ukochanych w Krakowie, a oświetlony przez Adę Bystrzycką, jeszcze pięknieje – choć żadne lampy nie przyćmią wrażenia, jakie miałam, kiedy kilka lat temu weszłam tam akurat w chwili, gdy zachodzące, już pomarańczowiejące promienie słońca wpadające przez zachodnie okno rozpaliły świeżo odnowiony XVII-wieczny ołtarz główny.

Wieczór wcześniej w bazylice Świętej Trójcy usłyszeliśmy koncert równie kontemplacyjny, choć diametralnie różny – w wykonaniu prawosławnego chóru Byzantion, którym kieruje Adrian Sîrbu. Gęste od alikwotów męskie głosy niosły się i rezonowały. Greckie teksty brzmiały obco, w ucho z rzadka tylko wpadały znajome słowa: „Kyrie”, „Theos”, „Allēlouia”… Deklamacyjność, częste burdony, swojego rodzaju monotonia, ale i jakby synkopowane rytmy, oraz oczywiście piękna ornamentacja – hipnotyzowały.

Atmosfera tego dnia była ciężka, kościół co raz rozświetlały błyskawice – choć nie grzmiało tak głośno, jak kilka lat temu, kiedy na Skałce śpiewała Anna Maria Friman, ani nie spadło z nieba tyle wody, ile przed koncertem Armonía Concertada w kościele Przemienienia Pańskiego w 2021. Dobry festiwal to coś więcej, niż muzyka. To całokształt doświadczenia. To zabytkowe kościoły. To książka programowa – w tym roku wyraźnie mniejsza i lekko niedopracowana (szkoda, że nie umieszczono większości imion kompozytorów lub nazw źródeł, książkę najlepiej więc czytać w połączeniu z programem na stronie internetowej), ale zapewniająca to, co najważniejsze, czyli teksty i ich tłumaczenia. To nie zawsze dający się zwerbalizować nastrój (co prawda czasem wytrącały z niego dzwoniące telefony, odgłosy sztucznej migawki, a czasem nawet flesze, kiedy smartfonami robiono zdjęcia i nagrywano – czemu zamiast chłonąć, próbujemy utrwalać te niezapisywalne chwile?). To także pozornie mało istotne szczegóły – jak choćby lampki przy pulpitach z ciepłym, a nie, jak częściej, zimnym światłem. To pełne kościoły i długie kolejki słuchaczy. W przypadku Musica Divina to też już drugi rok z rzędu wystawa prac plastycznych, tym razem autorstwa Aleksandry Samołyk (obrazy z chęcią ponownie obejrzę – można to zrobić do 24 września), to zwięzłe wprowadzenia do koncertów, to nieszpory i, już tradycyjnie, msza.

Festiwal przyniósł mi dużo spokoju. Jeśli wydarzenie w Bieczu było festivo, to Musica Divina okazała się tranquillo. Nie chodzi jednak o spokój bezmyślny, rodzaj bezwładu, a raczej spokój – a może pokój? – aktywny, kontemplacyjny, duchowo orzeźwiający.