KONCERTY

O łagodności i nie tylko

Dziczka, Musica Divina 2024, fot. Piotr Łysakowski

Na pojedyncze koncerty Musica Divina chodziłam od drugiego roku festiwalu (2019). Pamiętam, co zrobiło wtedy na mnie największe wrażenie – że coś, za co publiczność nie płaci, może mieć tak dobry poziom. Że książka programowa jest ładnie wydana i obszerna, że zawiera teksty, które dotyczą nie tylko poszczególnych wydarzeń, ale i ogólnych zagadnień (ale już wtedy zaznaczałam też błędy, a od tamtej pory książeczki niestety się zmniejszyły – co zrozumiałe, kiedy weźmiemy pod uwagę nieustanne finansowe wyzwania, które stoją przed festiwalem; wciąż jednak zawierają najważniejsze rzeczy – pełne obsady zespołów, programy, teksty i tłumaczenia). Co zastanawiające, mniej porwała mnie wtedy muzyka, zwłaszcza nudnawy koncert z Monteverdim. Na nudne granie Monteverdiego się nie zgadzam. Graindelavix było z kolei nudy przeciwieństwem, a występ tria Anny Marii Friman, Marca Ambrosiniego i Cataliny Vicens na Skałce prawie zagłuszyła spektakularna burza. Zresztą co rok na którymś z koncertów za oknami widać błyski (tym razem – jak odpowiednio! – towarzyszyły Dziczce), a raz do kościoła pijarów łatwiej było dostać się łódką niż piechotą.

W 2020 wszystkich dopadła pandemia, festiwal odbywał się w październiku, ale liczba i obsada koncertów nie ustępowała zwykłym odsłonom. Angielskie motety (Tallis na bis!) śpiewane przez Gesualdo Six w bazylice Bożego Ciała należą do moich najcenniejszych muzycznych wspomnień. To między innymi ten koncert przypomniał mi, jak bardzo kocham muzykę dawną, i uświadomił, że nie chcę pisać tylko – a nawet nie przede wszystkim  – o twórczości współczesnej i najnowszej, z okazjonalnymi wycieczkami do filharmonicznego mainstreamu. Są sprawy, które obchodzą mnie bardziej (i nie jest to wyłącznie muzyka sprzed 1800 roku, ale wszystkie rzeczy poza nią nie wiążą się z akurat tematem).

O festiwalach z 20212022 roku pisałam już dla „Ruchu Muzycznego”, a z 2023 – tutaj. Skąd ten przydługi wstęp? Stąd, że pisząc o Musica Divina czwarty raz mam poczucie, że uwagi ogólne mogłabym w zasadzie skopiować z poprzednich tekstów. Książeczki programowe jak zawierały pojedyncze byki, tak i tegoroczna zawierała (Kodeks z Buxheimu stał się Kodeksem Buxheimera). Publiczność jak siadywała nawet na podłodze, tak i, coraz liczniejsza, zasiadła tym razem. Muzyka jak była dotąd wspaniała, tak i tym razem urzekała. Światła Ady Bystrzyckiej jak dotąd ożywiały kościoły, tak i ożywiły tym razem. Tak, jak towarzyszące prace plastyczne w ubiegłych latach wzbogacały festiwalowe doświadczenie, tak i tym razem ikony Pauliny Krajewskiej, pełne skondensowanej ekspresji, były nieodzownym elementem całości. I nie jestem pewna, czy potrafię do tamtych zachwytów dodać coś jeszcze. To wszystko, do czego nas Musica Divina przyzwyczaiła, i tym razem – na festiwalu, którego hasłem stała się „Kompleta” – działało.

Najmniej absorbujący okazał się pierwszy koncert. Zespołu Domus Artis nie znałam; mogłabym go posłuchać kolejny raz, ale do ulubieńców na razie nie dołączy. Może dlatego, że nie pokazał nic, czego nie znałabym z innych wykonań? W większości zgadzam się z Dominikiem Dubielem SJ (jego wpis zresztą był drugim powodem, dla którego zaczęłam od nakreślenia historii mojej znajomości z Musica Divina), że był to wieczór, w który dźwięki płynęły z największą łagodnością, kojący i dobry. O ile niespójna artykulacja niektórych spółgłosek, a przede wszystkim intonacyjne zawahania przeszkadzały mi momentami na tyle, żeby wybić ze skupienia, o tyle zupełnie nie wadziła mi cichość vihueli. Nawet na granicy słyszalności nadawała ona brzmieniu przestrzeni i innej niż czysto wokalna konsystencji. To, czego nie jesteśmy w stanie świadomie uchwycić, też może działać.

Radykalne pianissimo ważne było też w wykonaniu szalenie zasłużonego dla wykonawstwa historycznego Huelgas Ensemble. Niektóre długie najcichsze dźwięki balansowały na granicy załamania, a bywało, że ją przekraczały. Te mikroniedoskonałości nie psuły jednak całokształtu, przypominały tylko, że słuchamy muzyki wykonywanej przez ludzi przed naszymi oczyma i uszami; nadawała dopracowanej całości pozorów niewystudiowania. Późnośredniowieczna i renesansowa polifonia układała się pod kierunkiem Paula Van Nevela w warstwy, fale, piony; płynęła gładko, narastając, a nawet tańcząc – jak w arcywdzięcznym izorytmicznym anonimowym motecie O radix Yesse, o niesłychanie lekko wykonanym, trójkowym modalnym rytmie. W programie znalazło się po jednym utworze dopiero przywracanych praktyce wykonawczej twórców: Christophora Martina i Girolama (Hieronymusa) Lambarda. Pierwszym z nich miał się ponoć zachwycać Claudio Monteverdi – i w ogóle mnie to nie dziwi. Od Salve Regina Martina prawie prosta już droga do Nieszporów autora Orfeusza; to muzyka pełna i krągła, z kunsztownym mijaniem się głosów w zamykającym „O clemens, o pia | O dulcis virgo Maria”. Absolutnie przekonująca była narracja poszczególnych numerów, zarówno polifonicznych (przypomnijmy sobie wspaniałe wyłanianie się motywów w Deus qui sedes super thronum Ivona de Vento), jak i – co znacznie trudniejsze – w chorale (jak Ad sacros Virgo, zaczęte jakby za wolno, wstrzymywane, a potem stopniowo rozkwitające). Obok Martina najdłużej zapamiętam dwa umuzycznienia tego samego tekstu – Vox in Rama. Obaj Mikołaj Zieleński i Giaches de Wert sięgnęli po środki podkreślające rozpaczliwą wymowę słów z Księgi Jeremiasza. U Zieleńskiego najciekawsze jest opadające „prolatus et ululatus,” w wykonaniu Huelgas Enselmble pokazująca zupełną niemoc, więdnące. Opracowanie de Werta stoi bardzo blisko jego najbardziej emocjonalnych, zwłaszcza „ciemnych” madrygałów i tak właśnie zostało zaśpiewane – z podkreślaniem każdego malarskiego momentu, jak skok na „audita”, kołysanie na „ploratus et ululatus” i bolesna chromatyka na  „Rachel plorans”. Huelgas Ensemble nie spoczywają na laurach, to wciąż zespół najwyższej klasy.

Musica Divina ugościła w tym roku jeszcze jednego legendarnego wykonawcę, Hopkinsona Smitha. Mimo że lutnista nie jest już w swojej najwyższej formie, w jego grze jest wciąż coś frapującego. Mnie szczególnie ujęła swoista wokalność utworów Anthony’ego Holborne’a i Johna Dowlanda. W wykonaniu Smitha były jakby mówione, jakby prowadził frazy z angielską intonacją. Poza tym słuchanie nestorów zawsze jest dobrą lekcją zdrowej pokory – nie tylko wobec ich sztuki, czy obecnej, czy dawniejszej, ale też czasu i ograniczeń ciała.

Dużo radości przyniósł mi koncert zespołu Tasto Solo prowadzonego przez Guillerma Péreza (który w przystępnym wykładzie dzień później skomentował wykonywany na koncercie program), z maryjnymi utworami utrwalonymi w XV wieku (m.in. Partesy żagańskie i Lochamer-Liederbuch). Nie najkrótszy wieczór minął jak z bicza strzelił, zwłaszcza za sprawą zmienności barw. Fidele, harfa, portatyw i clavisimbalum oraz, oczywiście, głosy usłyszeliśmy w najróżniejszych zestawieniach. Oddech zapewniły instrumentalne numery (jak a to preludiujące, a to taneczne dwa Redeuntesin Din F; warto też było zwrócić uwagę na ładną, fletową barwę portatywu, którym dysponuje Pérez). Cieszę się, że do programu powstałego na zamówienie festiwalu włączono utwór będący już w repertuarze Tasto Solo – melodyjną pieśń Virginem mire pulchritudinis, o uroczych rymach, w wersji z rękopisu Kras 52. Od kontynentalnych utworów łagodnością odróżniały się dwie kompozycje z brytyjskich źródeł – Ave Regina caelorum Waltera Frye’a i Sub tuam protectionem Johna Dunstaple’a.

Na antypodach ciepłej radości tych utworów stały poruszające ukraińskie, poleskie i podlaskie pieśni żałobne wyśpiewane przez Dziczkę. Z Adą Bystrzycką, oświetlającą bazylikę Najświętszego Serca Pana Jezusa i wydobywającą z tej architektury niedostrzegalne na co dzień warstwy, współpracowało tym razem niebo, rozjaśniane co chwilę błyskawicami. Członkinie Dziczki zgromadziły się wokół bochna chleba, w który wetknięto świecę. Choć jej zapalenie mogłoby kojarzyć się z życiem, zapewne symbolizował on ciało zmarłego, którego opłakiwać miały te poruszające pieśni. Agnieszka Budzińska-Bennett w jednej z rozmów powiedziała, że współcześnie miewamy problem ze stroficzną formą. „Gdzieś ty, duszo, wędrowała” jednak ani przez chwilę nie nużyło, nie tyle pomimo, ile właśnie dzięki zwrotkowości. Pieśni się toczyły, powoli i nieubłaganie, ich monotonia nie była nudna, a  modlitewna, wręcz hipnotyczna, dająca katartyczny efekt. Jedyny problem, który miałam był taki, że po drugiej zwrotce, kiedy dana melodia już utrwaliła się w głowie, musiałam się pilnować, żeby nie zacząć śpiewać razem z zespołem… Jestem zresztą prawie pewna, że słyszałam wśród publiczności włączający się niekiedy męski głos. Tetiana Sopiłka, założycielka Dziczki, prowadziła też kursy dla wokalistów – kto wie, może to któryś z uczestników? Ten wieczór porównywalny był tylko z jednym z dotychczasowych na festiwalu – z występem zespołu Uzorika w 2021 roku. Tutaj jednak program był bardziej spójny i zwięzły, a wzruszenie tak samo mocne.

Do moich wspomnień z Musica Divina dokładam więc kolejne, tworzące z poprzednimi coraz gęstszą i coraz bardziej nasyconą znaczeniami i emocjami sieć. Z jednej strony cieszę się, że to był mój kolejny festiwal, że już się znamy i lubimy. A z drugiej – troszkę zazdroszczę wszystkim tym, którzy jeszcze na nim nie byli, dla których to może być dobre i piękne odkrycie. I którzy może również uznają kiedyś Musica Divina za swój festiwal.