KONCERTY, SPEKTAKLE

Niespodziewane efekty podarowania sobie czasu i przestrzeni

Towarzyszowi wszystkich wojaży – Łukaszowi
Towarzyszce angielskich wywczasów – Dorocie

Byłam na wakacjach. Wiem, że ten blog wygląda tak, jakbym przez cały ostatni rok odpoczywała, ale to nie tak – po prostu życie poza nim wciąga. Faktyczne wakacje trwały mniej więcej tydzień. Ktoś mógłby pomyśleć, że skoro pracuję z muzyką, to wtedy szukam raczej ciszy. I może nawet powinnam, ale nie tym razem. Sześć dni – cztery koncerty. Tak w sam raz (wzór na za dużo koncertów to zwykle: koncerty > liczba dni +1, czyli jak prawie każdy festiwal…). W planach były święty spokój, słuchanie dla własnej radości i dyskusji z towarzyszami wyprawy. Skoro to jednak były wakacje, to nikomu nie obiecywałam żadnego tekstu. Ale jednak się nie da. Mam potrzebę napisania czegoś. Choćby szkic z gatunku lajfstajlowych.

Bo kiedy koncerty są dobre, każdemu chyba trudno usiedzieć cicho i nie dzielić się zachwytem, a w moim przypadku dochodzi jeszcze zawodowe poczucie obowiązku, które na to nie pozwala. Po tym więc, jak dzisiaj dwie osoby zarzuciłam informacjami o moich ostatnich odkryciach (bardzo dziękuję za cierpliwość), uznaję, że może lepiej o części z nich napisać tutaj. Wtedy jest szansa, że przestanę na prawo i lewo opowiadać, jak bardzo zakochałam się w głosie Helen Charlston i że najwyraźniej przechodzę jakiś kryzys, bo, uwaga, wreszcie oswajam się z Wagnerem. Richardem. Teraz ci, którzy mnie znają, mogą zacząć się histerycznie i z satysfakcją śmiać. Nie mam nic przeciwko. Pośmiejemy się razem.

Wakacje miały zaspokoić tęsknotę mojego brytofilskiego serca (i żołądka – mogę słono zapłacić za porządne steak and kindey pie) – w Londynie i pod Londynem. Wszelkiego typu wyjazdy zwykle planuję prawie co do minuty, wiem, co będę zwiedzać, kiedy i dlaczego. Wiem, co będę jeść (tak, steak and kidney pie też). Nie tym razem. W ostatniej chwili zorientowałam się, że przecież: lato + Londyn = The Proms. A jeśli się ma w życiu moje szczęście (póki co niezawodne, ale wszystko przed nami, polecam niezmiennie What if a day), to trafi się na tydzień mojej ukochanej muzyki brytyjskiej!

Mogłam więc posłuchać, jak dziwaczną akustycznie salą jest Royal Albert Hall. Kto. To. Wymyślił. W IV Symfonii Ralpha Vaughana Williamsa dęte blaszane dialogowały same ze sobą, takie tam jest echo. A ponoć zaraz po otwarciu w 1871 roku było jeszcze gorzej, krążyło nawet powiedzenie, że w całej Anglii tylko tam kompozytor premierowego utworu może mieć pewność, że usłyszy go dwa razy. Niedostrojony poziomem dynamicznym okazał się też dźwięk oddechu wzbogacający orkiestrowe instrumentarium w IV Symfonii Michaela Tippetta – nie stapiał się z całością, pozostawiał nieprzyjemne wrażenie ciała obcego. A lampy trzymają się w tej sali na trytytkach. Imponujące.

Za to doskonale, ach jak doskonale, wypadł Koncert altówkowy Jamesa MacMillana. Na stronie The Proms opublikowali błąd – nie prawykonywano go, to utwór z 2013 roku, nagrany nawet na płytę. Ale dla mnie był nowy. Trzyczęściowy cykl spajają przede wszystkim „magiczne” motywy: dzwonków, harfy, szklistych, wysokich brzmień, a także motoryczne, toccatowo-maszynowe odcinki. Ale skontrastowane z czymś mrocznym, niepokojącym, zwłaszcza w pierwszej części. W początku środkowego ogniwa owa groźba się wypełnia i następuje burza, która szybko ustępuje lirycznemu nastrojowi. Lirycznemu, ale nie słodkiemu. Altówka (niesamowity Lawrence Powers, dla którego powstał utwór) pozostając na pierwszym planie, nie może osiągnąć w melodii tego, co najlepiej pasuje do harmonii – liczne wznoszące motywy kończy wciąż za nisko, wciąż nie udaje jej się dotrzeć na szczyt. Piękny to i sugestywny utwór o niespełnieniu. MacMillan wspaniale orkiestruje i ze znawstwem wkomponował instrument solowy w zespół; jestem wdzięczna za momenty kompletnego zaskoczenia, w których dopiero po chwili orientowałam się, że gra już co innego. Druga sprawa, że dyrygent Juanjo Mena poprowadził utwór z pełną świadomością i możliwości sali (uniknął dialogów z echem), i tego, jakie kryją się w tej partyturze smaczki. Wyśmienicie też pokazał każdą barwę w słynnym – i kluczowym z punktu widzenia historii dwudziestowiecznej historii aranżacji – Ricercarze a 6 Musikalisches Opfer Bacha/Weberna. Chętnie powtarzam za Peterem Szendym: „I love them more than all the others, the arrangers”. Jak Webern słyszał Bacha? Czysto i jasno. I tak grali – każdy instrument miał własny, niezabrudzony kolor. A jednoczył je udział w tej samej konstrukcji.

Kuriozalna wydawała mi się myśl, żeby w tej hali na 8000 miejsc wykonać Dydonę i Eneasza Purcella. Na instrumentach historycznych. Rzeczywiście – znacznie lepiej słychać wszystko w nagraniu. Żeby wypełnić tę przestrzeń choć w małym stopniu, David Bates zdecydował się na bardzo liczną obsadę swojego zespołu La Nuova Musica. Zmieniał też instrumenty ogromnej grupy continuo (m.in. dwie harfy, cztery teorby, z czego dwie wymiennie z gitarami) zależnie od tego, który z bohaterów występował, co prawda konsekwentnie, ale dla mnie – przesadnie. Efekciarska, we włoskim stylu radykalnych akcentów i wyostrzonej artykulacji, była też interpretacja, momentami trąciła wręcz jarmarcznością. Ale może tak powinno być na Promsach, które przecież nie są festiwalem muzyki dawnej? Szczęśliwie nie dotyczyło to finału – dyrygent powściągnął swoje pomysły, zostawiając pole Alice Coote – wspaniałej Dydonie o znacznie ciekawszym niskim niż wysokim rejestrze, o dużych umiejętnościach aktorskich, mimo że wykonanie było koncertowe z odegranymi pojedynczymi scenami. Ile w jej głosie było życia (nawet przy umieraniu). Jeszcze jakiś rok temu pewnie irytowałoby mnie wibrato, ale już dzisiaj – nie. To był jeden z lepszych, najbardziej przejmujących Lamentów, jakie słyszałam. I pięknie skomentowany przez chór, który kładł „Soft and gentle” delikatnie, jakby same Kupidy sypały płatki róż. Za to zdecydowanie wakacyjny nastrój wprowadził Nicky Spence jako Żeglarz. Spence ma budowę, powiedzmy, solidną – a tańczył swoją scenę z dwoma stosunkowo drobnymi tancerzami. Kompletnie to było slapstickowe, a zrobione z takim wdziękiem i dystansem, że długo jeszcze będzie wywoływać u mnie uśmiech.

Tak się składa, że spędzam ostatnio bardzo dużo czasu z Ludwikiem Erhardtem i wiele jego tekstów silnie we mnie rezonuje (czytaliście Renesans naftowej lampy?). W relacji z Cheltenham Festival z 1967 („Ruch Muzyczny”) napisał:

Słuchając młodych śpiewaków miałem cały czas wrażenie, że słowo „śpiew” oznacza w Wielkiej Brytanii czynność fizjologiczną zupełnie inną niż u nas, zresztą znacznie dla słuchaczy przyjemniejszą. Może dlatego angielscy kompozytorzy piszą dużo pieśni.

— Ludwik Erhardt

Angielskie pieśni zostawmy na inne okazje. I Dydona i Eneasz, i druga opera, którą słyszałam na angielskich wojażach, i jedna płyta, która gra teraz w kółko, a o której napiszę za jakiś czas, cały czas utwierdzają mnie w przekonaniu, że Erhardt miał świętą rację.

A ta druga opera? Holender tułacz. Piszę zupełnie poważnie. Nie jechałam na nią co prawda pełna ogromnego entuzjazmu – tego wyboru repertuarowego dokonaliśmy zdecydowanie ze względu na mojego Towarzysza. Dla mnie miało być samo doświadczenie country house opera – typowo angielskiego tworu, snobistycznych pikników w pięknych posiadłościach z dodatkiem opery (jakiś pretekst trzeba mieć). Wybraliśmy Grange Park Opera, bo da się tam bardzo łatwo dojechać z Londynu (metrem District Line na Wimbledon, pociągiem do Horsley, potem spacer przez pole i las albo przez wieś – zależnie od ochoty lub obuwia, można spokojnie pojechać tam i z powrotem w jeden dzień, zaliczywszy całą operę, łącznie z piknikową przerwą).

Ale okazało się, że Wagner był też dla mnie. Że śpiewacy – Bryn Terfel, Rachel Nicholls, Peter Rose, Carolyn Dobbin i Elgan Llŷr Thomas – wcale nie muszą ryczeć, mogą po prostu śpiewać (wykonując czynność fizjologiczną w wersji angielskiej według Erhardta, jeśli dobrze go zrozumiałam). Mogą nawet oddychać – a wraz z nimi słuchaczka, która ma tendencję do duszenia się, kiedy słyszy u śpiewaków jakikolwiek dyskomfort – za co dziękuje. Że w orkiestrze jest mnóstwo czystych barw i lekkości (ozdobniki!). Taneczności. Elastyczności. Że burza nie zatapia, a porywa. Że kobiety tkają w drugim akcie przy muzyce, która jest pełna wdzięku (i nie można się pozbyć myśli, że kiedy Moniuszko pisał Spod igiełek, właśnie to miał w głowie – czy znał?). Że ballada jest balladą, pieśnią z prawdziwego zdarzenia, uwodzącą nie tylko Sentę swoją niesamowitością. Że trzeci akt może wywołać gęsią skórkę. I to wszystko mimo szczątkowej inscenizacji z dekoracjami z recyklingu (kto by pomyślał, że scenografia do Giocondy Ponchiellego może się tak dobrze spisać w Holendrze?! A przy okazji nie ma poczucia, że się dużo traci, kiedy siedzi się na tanich miejscach z ograniczonym widokiem). I chór. Ojej, cóż to za chór. Każde słowo było zrozumiałe, wibrato nie rozstrajało harmonii (ale było!), chórzyści doskonale wiedzieli, co robią na scenie, ani przez moment nie zawadzali. Reżyser Stephen Medcalf nie miał w tym wykonaniu określonym jako free staging  zbyt dużo do powiedzenia – zarysował jednak relacje i zadbał o chemię między bohaterami lepiej, niż w niejednej w pełni inscenizowanej wersji (na przykład tej z Mannheimu, która jest jeszcze dostępna w serwisie OperaVision). Dużo do powiedzenia miał za to na pewno dyrygent Anthony Negus. Nie wyobrażam sobie, że takie zrozumienie każdego elementu utworu, roli każdego śpiewaka i każdego instrumentalisty i tak skuteczne przekazanie go słuchaczom mogłoby się obyć bez dobrego szefa. A zaletą wspomnianych tanich miejsc była możliwość zerkania na ekran dla śpiewaków i podglądania Negusa – efekt przestawał być wtedy zaskoczeniem, stawał się oczywistością.

Wakacje przyniosły więc skutki oczekiwane: nie odpoczęłam, nie wyspałam się, nogi mnie bolały. Ale i nieoczekiwane. Kto by się spodziewał, że dotrze do mnie Wagner. Po tylu latach zarzekania się. I co tam, że na razie wczesny (i taki jakby angielski w tej swojej morskości – The Rime of the Ancient Mariner zawsze polecają się do czytania). Wszystko przed nami.