BEZ ZOBOWIĄZAŃ

Kod Fryderyka Chopina?

książki

Czyli książki z muzycznymi wątkami po raz drugi

W 1964* roku Zbigniew Nienacki opublikował pierwszą książkę z cyklu o Panu Samochodziku – niezłomnym tropicielu historycznych zagadek i, początkowo z przypadku, poszukiwaczu ukrytych skarbów, a przy okazji porządnym obywatelu komunistycznego państwa. W 2003 roku Dan Brown opublikował Kod Leonarda da Vinci, czyli drugą książkę cyklu o Robercie Langdonie, niezłomnym tropicielu historycznych zagadek i, zawsze z przypadku, poszukiwaczu ukrytych skarbów. Pan Samochodzik i Robert Langdon razem wzięci odnaleźli całe mnóstwo ukrytych dzieł sztuki i obiektów legend, ale na pewno coś jeszcze zostawili innym. Donosi się ostatnio na przykład o kolejnej szansie na znalezienie Świętego Graala (widocznie Langdon odnalazł fałszywkę, biedaczek) oraz odzyskaniu skradzionych książek. Stosunkowo rzadko jednak mowa o odnalezionych cudem partyturach (choć i to się zdarza). Za to książek z ukrytymi nutami i ukrytymi w nutach historiami znajdziemy całkiem sporo – przeczytałam trzy (na razie), żebyście Wy już nie musieli. Ach, uwaga, będą spojlery.

Co najmniej tyle trupów, ile rozdziałów

Jeffery Deaver i inni, Manuskrypt Chopina, przeł. Łukasz Praski, Wraszawa: Prószyński i S-ka, 2009.

Manuskrypt Chopina to z tych trzech książek może najmniej absurdalna (co powinno Was przerazić po tym, jak przeczytacie ten akapit), ale literacko (aż mi się klawisze zacinają, kiedy to słowo piszę) zdecydowanie najgorsza (nie żeby pozostałe były dobre). Przygotowana przez kilkoro pisarzy (jeden rozdział – jeden autor lub autorka) prowadzi nas śladami Harolda Middletona, nauczyciela muzyki, specjalisty od atrybucji rękopisów, a wcześniej – to kluczowa informacja – pułkownika, członka grupy odpowiedzialnej za ściganie zbrodniarzy wojennych. Bo oczywiście Middleton odkrył w czasie wojny w Jugosławii zrabowane i ukryte w podziemiach cerkwi skarby, głównie nuty. Po latach Middleton trafia na trop skradzionej części skarbu, w której znajdziemy na przykład Koncert fortepianowy nr 28 Wolfganga Amadeusa Mozarta i, ekhm, Sonatę na fortepian i orkiestrę kameralną Fryderyka Chopina. Oczywiście wszyscy, w tym poszukiwani wojenni zbrodniarze i mafiozi z Południa USA, chcą dostać nuty w swoje ręce. Ale skoro za głównego bohatera mamy specjalistę od ekspertyz, to może okaże się, że nie wszystkie odnalezione rękopisy są autentyczne? Otóż! W tych, które są sfałszowane, ukryto TAJNE przepisy na broń chemiczną o niespotykanej sile. Może to rozczaruje wszystkich czytelników muzyków – nie dla wartości artystycznej czy historycznej tak się wszyscy zabijają (dosłownie) o te nuty… Jak jednak zakodowano przepisy? Tego się do końca nie dowiadujemy, na pewno jednak ma to coś wspólnego z częstotliwościami dźwięków. To dość miłe, że autorzy przynajmniej zwrócili uwagę na to, że częstotliwości różnią się zależnie od stroju i temperacji (tak! pada słowo temperacja), a wśród podanych propozycji nie ma a1=432 (jeśli ktoś chce się zapoznać z podobnie fascynującymi teoriami spiskowymi, ale niestety nieliterackimi, zapraszam na bardzo pomocny blog Dźwięczne bzdury).

Mamy więc kod, ale na szczęście nie Chopina, tylko jakichś chemików o skłonnościach do zabijania dużej liczby ludzi jednocześnie. Szczęśliwie bohaterowie grają (na skrzypcach i fortepianie) różne prawdziwe utwory i słuchają muzyki. I jest też urocza scena, w której dwoje pospolitych opryszków zostaje zmuszonych do słuchania Pierrot lunaire Arnolda Schönberga i narzeka, że to tortury, na co za głównego bohatera odpowiada narrator:

Niezrozumiały hałas dla większości ludzi, lecz nie dla Middletona, nie dla kogoś, kto rozumiał, kto potrafił w nim usłyszeć ostatnie tchnienie romantyzmu oraz echa nie tylko Mahlera i Straussa, ale i Bacha.

— Manuskrypt Chopina

Ale poza tym, że pułkownik słyszy w Pierrocie pół historii muzyki, to niestety nazywa je „pierwszym dodekafonicznym arcydziełem XX wieku”**…

Do posłuchania:

Nowa kandydatka na Nieśmiertelną Ukochaną

Joseph Gelinek, Dziesiąta symfonia, przeł. Ewa Zaleska, Warszawa: Muza SA, 2009.

Dziesiątej symfonii Josepha Gelinka chodzi już bardziej o muzykę, niż o broń chemiczną. Mniej tu też przedwczesnych zgonów, za to ten jeden jedyny jest dość spektakularny. Ale niedorzeczności nadal znajdziemy całkiem sporo. Sławny muzykolog (a zarazem niesławny kompozytor) ogłasza, że zrekonstruował pierwszą część X Symfonii c-moll Ludwiga van Beethovena. Inny muzykolog, główny bohater książki, również specjalista od Beethovena, po usłyszeniu utworu jest przekonany, że to oryginał – uzasadnia to nawet w raporcie dla sędzi śledczej. Raport ów zawiera nawet dobrze przetłumaczone terminy muzyczne (to nie jest typowe, niedofinansowanie wydawnictw widać w braku konsultantów muzycznych), ale gdyby student takimi ogólnikami opisał styl Beethovena, zaprosiłabym go na egzamin poprawkowy. Co prawda główny bohater żali się na to, że zarabia za mało, może więc praca jest odpowiednia do pensji.

Autor rzekomej rekonstrukcji zostaje zgilotynowany pod osłoną nocy, a na jego oddzielonej od ciała i ogolonej głowie policja znajduje wytatuowane nuty. Wszyscy szukają partytury X Symfonii, gotowi dla niej, oczywiście, zabijać. Tatuaż naturalnie okazuje się kodem – nikogo pewnie nie zaskoczy, że znów próbuje się go odczytać za pomocą przekładania dźwięków na ich wartość w Hz… Ale bohaterowie mają też inne pomysły, inspirowane Schumannem (Wariacje ABEGG), Bachem (dla starego dobrego B–A–C–H zawsze się znajdzie miejsce) i alfabetem Morse’a (kto by się ograniczał do historii muzyki). W drugim planie czasowym poznajemy wymyśloną historię powstania X Symfonii, której adresatką ma być jeszcze jedna kandydatka na Nieśmiertelną Ukochaną (jak gdyby tych potencjalnych z prawdziwej biografii Beethovena było mało).

Najwspanialsze jest jednak to, że nie tylko niedofinansowani muzykolodzy szukają bezcennej partytury, ale też – uwaga, werble – masoni! Wszak Beethoven MUSIAŁ należeć do masonerii (chyba że jednak należał do iluminatów – to druga z powieściowych hipotez), przecież jego V SymfoniaV Koncert fortepianowy mają po trzy bemole… Gdyby komuś było mało tropów, to po książce plączą się potomkowie rodu Bonaparte, Beethovena ponoć zabija Antonio Salieri (ten, który według innej spiskowej teorii zabił Mozarta – a może pozbył się obu?), a muzykoterapia pomaga na wszystko, zwłaszcza na decyzje dotyczące ewentualnego wstępowania w związek małżeński.

Do posłuchania:

Ale Liszt to już na pewno miał swój kod

Ralf Isau, Szkarłatna partytura, przeł. Bartłomiej Szymkowski, 2011, Warszawa: Telbti, 2011.

Wciąż jednak mowa o współczesnych kodach prowadzących do dawnych partytur. A co, gdyby jednak któryś kompozytor sam ukrywał wiadomości w swoich utworach? Kto nadaje się do tej roli lepiej, niż wędrujący po całej Europie, żyjący długo i w burzliwym wieku XIX, ze znajomościami w różnych sferach Franz Liszt? No on już musiał mieć swój kod. I Szkarłatna partytura Ralfa Isaua nam ten kod odsłoni. Bo zwykli śmiertelnicy nie mają do niego dostępu. Nie wystarczy nawet być masonem, joannitą, templariuszem, różokrzyżowcem, złotokrzyżowcem, iluminatą, ani nawet kardynałem Richelieu czy innym hierarchą Kościoła Katolickiego (wszystkie te grupy i osoby zostają w książce wymienione, po co się rozdrabniać). Nawet bycie rosyjskim profesorem muzykologii nie pomaga. Trzeba być Słyszącym Barwy! I to nie zwykłym synestetą, a potomkiem Liszta (którego ewentualna synestezja należy do nieudowodnionych hipotez). Tylko wtedy ma się szanse na komplet genów, które nie tylko pozwolą widzieć muzykę, ale odczytać grafomańskie wiersze w nią wpisane (są zdecydowanie najgorszą częścią książki). Pojawią się one jednak przed oczami Słyszącego Barwy tylko wtedy, kiedy utwory wykonane zostaną w odpowiedniej akustyce i na odpowiednich instrumentach (albo kiedy na przykłąd konkretna harfa eolska zostanie ustawiona w konkretnym miejscu i wiać będzie akurat mistral). Takim darem obdarzona jest pianistka Sara d’Albis (dysponująca również słuchem absolutnym i pamięcią muzyczną godną legend o Mozarcie – zapamiętuje solidne orkiestrowe utwory po jednym wysłuchaniu). Co praprzodek Liszt ukrywa w zakodowanych wiadomościach? Mapę do Purpurowych Nut – przekazywanej od czasów biblijnego Jubala muzyki, która daje władzę nad ludźmi.

Sara nie grzeszy zwątpieniem – szybko zaczyna wierzyć w tajemny zakon istniejący od zarania dziejów i przyjmuje do wiadomości, o co toczy się gra (o władzę nad światem, tutaj też nie ma co poprzestawać na małym). Wpada w środek walki między Ciemnymi Słyszącymi Barwy – Orłami, a Jasnymi Słyszącymi Barwy – Łabędziami. Ciemni (którymi rządzi 150-letni Niekrasow pamiętający jeszcze jej przodka) już teraz w zasadzie panują nad światem, za pomocą podprogowych przekazów wysyłanych przez muzyczny koncern porównywalny z Muzakiem skłaniając ludzi na przykład do głosowania na Władimira Putina lub przybycia na pogrzeb Jana Pawła II do Watykanu (gdzie mają zostać zaprogramowani).

Sara musi ich powstrzymać, musi znaleźć Purpurowe Nuty! Lata więc tam i z powrotem po całej Europie: od Paryża po Petersburg, nie przejmując się śladem węglowym. Towarzyszą jej oczywiście rosyjski muzykolog, włoski dyrygent, polski lekarz, francuska harfistka… Do kogokolwiek Sara nie zadzwoni, zawsze uzyska pomoc. Zawsze ktoś przypadkiem akurat wie coś, co jest jej potrzebne, a kiedy tylko kogoś poprosi, by coś jej zagrał – zagra. Piękny ten świat. Wszyscy też ją rozpoznają – przecież to słynna pianistka. Nocuje regularnie w cztero- i pięciogwiazdkowych hotelach, jest przyzwyczajona do luksusu. Nawet krytycy mają tu dobrze – wystarczy jeden telefon poczytnej (a do tego chudej i złośliwej, kto by się przejmował stereotypami) autorki, żeby zorganizować carillonowy koncert w Belgii albo prywatne spotkanie z dyrektorką Ermitażu na cito… Nic, tylko zostawać znaną pianistką lub znaną krytyk… Nie ma tu niedofinansowanych wydziałów muzykologii, są tylko wspaniałe orkiestry, opery i wielcy, dobrze opłacani muzycy. Ach.

Ale wróćmy do tego, co najważniejsze: czy Sara odnajdzie potężną muzykę i uratuje świat? Czy uda jej się odkryć swoje prawdziwe pochodzenie? Dlaczego wszyscy zabójcy to niezbyt rozgarnięci Rosjanie? Tego nie da się streścić, to trzeba przeczytać.

A przy czytaniu (jeśli ktoś się odważy) posłuchać na przykład:

Więcej!

Podobno takich książek jest więcej. Sam autor Diesiątej symfonii napisał jeszcze coś, co w niemieckim oryginale nosi tytuł Die Violine des Teufels, a czego na szczęście nikt nie przetłumaczył na polski, w Lirze Orfeusza Robertsona Daviesa tajemnice skrywa nieukończona partytura E.T.A. Hoffmanna, a na półce mojego regału czeka Ostatnia aria Mozarta Matta Reesa. Ale pozwolicie, że trochę sobie odpocznę od podobnych dzieł. Zrobię tylko za parę tygodni wyjątek dla szczególnego dwutomowego cyklu, w którym detektywem z przypadku zostaje altowiolista…

* Wcześniej ukazały się jeszcze trzy tomy przygód Tomasza z czasów, gdy był dziennikarzem, a nie historykiem sztuki, oraz nie był jeszcze Panem Samochodzikiem.

** Pierrot lunaire powstał zanim Schönberg wymyślił dodekafonię i zdecydowanie nie jest dodekafoniczny.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *