Przydługa i niewyczerpująca odpowiedź Mateuszowi Ciupce (z krótką wycieczką w stronę tekstu Aleksandra Laskowskiego)
Dzięki, Mateuszu (Szafa Melomana), za przyjrzenie się naszej sytuacji i Twój diagnostyczny tekst. I za uwzględnienie naszego „nowego bloga”.
Rzeczywiście, większość z nas (w tym Pisane ze słuchu – choć zaznaczam, że piszę ten tekst w swoim imieniu) znacznie mniej skupia się na promocji, niż na przygotowywaniu treści (tekstów, nagrań). A nawet na to często trudno znaleźć czas. Dopóki zaś nie ma regularnie publikowanych materiałów, to co reklamować? Na ile to w ogóle sensowne w przypadku bloga, na którym artykuł pojawia się rzadko i w nieprzewidywalnych odstępach? I kiedy nawet nie wiesz, czy dasz radę napisać następny tekst?
Rozbudowana promocja to większe zobowiązanie, niż samo założenie własnego miejsca w internecie – idzie za nią rodzaj dodatkowej obietnicy. W tej sytuacji może się pojawić wspomniana w Twoim tekście presja. Piszesz, że będzie ona prowadzić do ulepszenia materiałów i zwiększenia (albo utrzymania) częstotliwości publikacji. Zgadzam się – tak może być, zwłaszcza, jeśli myśli się o blogu jako o sposobie na życie. Ale, o czym nie wspominasz, presja może okazać się też niepotrzebna i destrukcyjna – przede wszystkim wtedy, kiedy traktuje się go hobbystycznie. A na systematyczną i dobrej jakości promocję trzeba poświęcić czas (najpierw, żeby się jej nauczyć, a potem, żeby ją prowadzić) – niekiedy lepiej go chyba spożytkować na przygotowanie następnego wpisu czy nagrania.
Zgadzam się, że aktywne poszukiwanie odbiorców nie oznacza automatycznie, że same promowane teksty są złe – nie wierzę, żeby ktokolwiek z nas był, czy miał się stać, jak pisze Aleksander Laskowski (który co prawda ani jednego bloga nie wymienił z nazwy, więc może ta część odpowiedzi nie jest w ogóle potrzebna), „kolekcjonerem lajków”. Jeśli pojawiamy się w mediach społecznościowych, to nie po to, żeby te lajki zbierać dla nich samych (bo po co nam one – ani się nimi nie najemy, ani ich sobie w ramki nie oprawimy), tylko żeby gdziekolwiek pokazywać, co robimy, zasygnalizować czytelnikom i słuchaczom, że jesteśmy, może nawiązać z nimi kontakt. I nie jest ważne, ile dostaniemy tych lajków, reakcji, serduszek, tylko ile osób dzięki postowi tu czy tam posłucha muzyki, przeczyta tekst, pozna inny punkt widzenia. I do tego zdrowa odrobina rozgłosy na pewno się przydaje. Tylko – powtórzę – nigdy kosztem treści. A to często nie jest fałszywy dylemat: albo będę mieć czas na napisanie tekstu, albo na promowanie.
Porównywanie nas do blogosfery książkowej czy dużych podcastów uważam jednak za chybione. Ilu mamy w Polsce czytelników, a ilu mamy słuchaczy? (Inna sprawa, że słuchaczy mamy pewnie więcej, tylko nie tej muzyki, o której zwykle piszemy). Grupa naszych potencjalnych odbiorców jest więc znacznie mniejsza (tym bardziej doceniam te osoby, które skupiają się na edukacji i popularyzacji – może to Wy uratujecie ten nasz światek i nas razem z nim?). Niższy jest próg wejścia w czytanie o literaturze niż w czytanie o muzyce – i wynika to nie tylko z samego sposobu pisania (to po naszej stronie), ale też z edukacji. W tekście o literaturze można użyć nazw środków stylistycznych, licząc, że ktoś je pamięta ze szkoły, w tekście o muzyce zastosowanie jakiejkolwiek terminologii wyklucza bardzo dużą część czytelników, którzy choćby podstawowych pojęć być może nigdy nawet nie słyszeli. Trudno pisać jednocześnie dla melomanów o różnym stopniu wiedzy (jak sądzę w pisaniu dla czytelników ta bariera jest mniejsza). Zapewne się da, ale z moich doświadczeń wynika, że pisanie dla wszystkich okazuje się często pisaniem dla nikogo. W artykule popularyzatorskim czy edukacyjnym wykształconemu muzycznie zabraknąć może głębi i konkretu. Tekst choć odrobinę bardziej specjalistyczny (a jeszcze z nutowymi przykładami?) może się z kolei okazać niezrozumiały dla niewykształconego muzycznie (w żadnym wypadku nie mam tu na myśli wykształcenia formalnego – raczej osłuchanie i znajomość pojęć). Z kolei artykuły, w których autor wyjaśnia każdy termin, bywają albo żmudne w czytaniu, albo protekcjonalne. Próba znalezienia środka często kończy się tym, że tekst nie jest ani wystarczająco wnikliwy, ani wystarczająco przystępny.
Poruszasz też ważny wątek finansowy. W świecie muzycznym w ogólności pieniądze są znacznie mniejsze, niż nawet w książkowym (nie żeby książkowy to było jakieś El Dorado, oczywiście). Prawie wszystko (wszystko?), co się u nas dzieje – jest dotowane, niedofinansowane, walczy o przetrwanie. Na zatrudnianie blogerów, jak na wszystko, jest tu mniej pieniędzy. Nie dyskwalifikuję oczywiście idei współpracy autora z festiwalem czy koncertem, kiedy jednak pieniądze się znajdą. Naturalnie pod warunkiem przejrzystości, o której wspominasz. I pod warunkiem, że się pamięta, że pisze się wtedy z pozycji współpracownika i sympatyka (inną sprawą jest szczerość tej sympatii – co już każdy niech sobie sam rozstrzyga), a nie wiarygodnego krytyka. Może to skrajny pesymizm (w moim przekonaniu raczej realizm), ale nie uwierzę, że jesteśmy w stanie uzbierać tyle współprac i odbiorców, żeby żyć z bloga. A jeśli nam się to nawet uda, to nie zostanie nam prawie żadne wydarzenie w okolicy, na które będziemy mogli pójść jako osoby niezależne lub dla czystej przyjemności
Porównując blogi muzyczne z książkowymi, wspominasz też o wpływie, jaki te pierwsze mają czasem na sprzedaż i kariery – nie wiem jednak, czy tak dużo, jak w świecie literackim od czytelników zależy w świecie muzycznym od słuchaczy (na których ewentualnie moglibyśmy mieć wpływ, choć sądzę, że to mrzonki). Czy dałoby się porównać wpływ opłaty za bilet na koncert z wpływem opłaty za książkę? Tego chętnie bym się dowiedziała z jakiegoś raportu. Mój pesymizm znów mi podpowiada, że liczebność muzycznej populacji jest za mała (i tak wracamy do edukacji i popularyzacji).
Promocja, nawet najlepsza, nie zmieni naszej (ani całego środowiska) sytuacji zasadniczo. Może ją nieco poprawić – pomóc nam znaleźć czytelników, może – w jakimś optymistycznym wariancie – pozyskać muzyce słuchaczy. Nie sprawi jednak, że festiwale będą mieć więcej pieniędzy, że staniemy się ważniejsi czy bardziej wpływowi. Nie ma co liczyć (co mówię bez śladu goryczy) ani na sławę, ani na chwałę. Ale i tak róbmy swoje.
Droga Dominiko,
Słusznie zauważyłaś, że jako blogerzy muzyczni operujemy na płytszym rynku, choć tak naprawdę nie wiem, czy ktokolwiek przeprowadził fachowe badania w tej dziedzinie. Na pewno jest to rynek mniej komercyjny niż rynek książki, więc głos blogerów nie decyduje w tym samym stopniu o zyskach.
Natomiast nie zgadzam się z pesymizmem. W swoim tekście przywołałem przykład Macieja Okraszewskiego, który w różnych redakcjach słyszał, że sprawy zagraniczne „polskiego czytelnika nie interesują”. Z muzyką to samo. Piszmy i mówmy tak, aby interesowały, bo są czytelnicy i są słuchacze. Tylko trzeba im dać coś dobrego. Wniosek zatem zbieżny – róbmy swoje najlepiej jak się da.
Pozdrowienia,
MC
Mateuszu!
Dzięki za odpowiedź!
Sama bym chciała zobaczyć badania. Ciekawe, czy dałoby się zaprojektować takie, które pozwoliłyby sensownie porównać świat muzyczny z jakimkolwiek innym (literackim czy teatralnym, a może muzealno-galeryjnym?).
A przy całym moim pesymizmie – mam ciągle nadzieję, że się mylę 🙂
Serdeczności!
Dominika