SPEKTAKLE

Opera środka? „Marnie” Nico Muhly’ego

marnie, Metropolitan Opera

Oglądanie i słuchanie retransmisji koncertów w domu, przez średnie głośniki lub jeszcze bardziej średnie słuchawki – bez współsłuchaczy, z kuszącą zawartością lodówki (o barku nie wspominając), z demoralizującą możliwością wciśnięcia pauzy – nie, to nie dla mnie. Z operami jest jednak trochę inaczej. Przede wszystkim wybór spektakli na żywo mamy w Polsce raczej niewielki. A takich, które lubię najbardziej: nowych, konwencjonalnych, ale nie pretensjonalnych, nazwijmy je – z braku lepszego określenia – „oper środka”, nie ma prawie w ogóle. Z zazdrością patrzę więc na to, co dzieje się w świecie anglosaskim, gdzie opery, takie tradycyjne, że wiecie, ludzie w nich ŚPIEWAJĄ a libretto OPOWIADA HISTORIĘ, która ma na dodatek, jak Arystoteles przykazał, początek, środek i koniec, się zdarzają i to nawet nierzadko.

Ucieszyło mnie więc bardzo, że w ramach Nightly Opera Stream, obok czasem nieznośnych szlagierów z Anną Netrebko czy Renée Fleming, Metropolitan Opera przypomina swoje stosunkowo niedawne zamówienie, koprodukcję z English National Opera: Marnie Nico Muhly’ego. O kompozytorze nie miałam pojęcia – i po posłuchaniu jego utworów nieoperowych zupełnie się nie dziwię, brzmi to niezłym amerykańskim rzemiosłem, trochę inspiracji minimalizmem spod znaku Johna Adamsa, dobra instrumentacja, odrobina postspektralizmu (posłuchajcie początku I drink the air before me, ale wyłączcie, gdy tylko wejdzie chór dziecięcy! Andrew Clements był zdecydowanie zbyt delikatny, kiedy nazwał jego użycie kiczowatym). Myślę, że gdybym miała grać jego muzykę, byłabym zadowolona. Chętnie też posłuchałabym czegoś takiego na abonamentowym koncercie.

Graham, Hitchcock, Wright

Libretto Marnie oparł Nicholas Wright na książce Winstona Grahama – na podstawie której Alfred Hitchcock wyreżyserował film o tym samym tytule. Których nie czytałam i nie oglądałam – chcąc sprawdzić, czy opera działa jako samodzielny utwór.

A działa, powiedziałabym, średnio – raz lepiej, raz gorzej. Rzecz dzieje się pod koniec lat 50. ubiegłego wieku w Wielkiej Brytanii. Marnie jest młodą, zdolną złodziejką. Okrada swoich pracodawców, po czym zmienia pracę, nazwisko i kolor włosów, by dostać pracę gdzie indziej. Trafia jednak do firmy, której dyrektor i współwłaściciel Mark Rutland rozpoznaje ją – był klientem jej poprzedniego pracodawcy i już wtedy mu się spodobała; wie też, że jest złodziejką. Prosi ją o rękę, a potem, kiedy Marnie odmawia, przyłapuje na kolejnej kradzieży i szantażem zmusza kobietę do ślubu. Marnie ma jednak więcej tajemnic, przede wszystkim nieprzepracowaną, wypartą traumę z dzieciństwa – o której nieustannie przypomina jej matka. Szantaż, nieuporządkowana przeszłość kobiety, próba gwałtu, postrzeganie przez bogate środowisko Marka ślubu jako mezaliansu, do tego jeszcze niepokojący Rutland-brat. To się dobrze nie zapowiada, delikatnie mówiąc.

W operze ogólna linia fabularna jest czytelna. Sensownie zostały wkomponowane w całość monologi wewnętrzne głównej bohaterki – choć może lepiej byłoby je nazwać dialogami, skoro zawsze towarzyszą Marnie jej cztery alter ego, dość nachalne upostaciowanie jej licznych tożsamości i nieuporządkowanej psychiki. To, że nie wyszło to pretensjonalnie, jest zasługą reżyserii Michaela Mayera, scenografii Juliana Croucha i światłom Kevina Adamsa. Dodatkowo burzliwe życie wewnętrzne tytułowej bohaterki ilustrował balet (i jak zwykle uważam takie środki za zbyt dosłowne, tak tutaj mi wyjątkowo nie przeszkadzały). Zręcznie rozwiązano scenicznie próbę samobójczą bohaterki – chowając ją, a jednocześnie wyolbrzymiając za pomocą teatru cieni.

Cztery powody, żeby polubić Marnie

Ale największe zasługi ma tu Isabel Leonard śpiewająca Marnie. Elastyczna, naturalna, z porządnym niskim rejestrem (a Muhly jej tu nie oszczędza), aktorsko hipnotyzująca – jest jednym z czterech powodów, dla których tę operę warto obejrzeć. Drugim – równie ważnym – jest wyśmienity Christopher Maltman. Jego ariosa i recytatywy to sama radość: tekst, płynność, zrozumienie, wczucie się… Wszystko równą barwą, czysto, dźwięcznie. Szkoda tylko, że oprócz ariosowego stylu, kompozytor nie dał mu tu choć troszkę pieśniowego liryzmu, w którym jest równie doskonały (posłuchajcie go w angielskich pieśniach, ach). Przez to, jak świetny jest Maltman, zdarzało mi się zapomnieć, że Mark, w którego rolę się wciela, to szantażysta i potencjalny gwałciciel, a nie tylko książę ratujący damę z psychologicznej opresji. Szkoda zresztą, że librecista nie pogłębił obrazu ich toksycznej relacji.

Trzecim są kostiumy Arianne Phillips i scenografia. Jako pracownica biurowa Marnie przypomina nieco skromniejszą Joan Holloway z Mad Men, jako żona Marka Rutlanda zaś zmienia się w absolutną królową. Czyste kolory i proste formy doskonale kontrastują z tym, co się dzieje na scenie i w głowach bohaterów. Intensywność barw sukienek Marnie wyróżnia ją też z burego tłumu zaludniającego scenę.

Czwarty powód to Iestyn Davies. Jako brat Marka, Terry, sprawia odpowiednio antypatyczne, oślizgłe, obrzydliwe wrażenie. Ale jest w nim też coś, co powoduje, że wierzymy, że może on jeden troszkę rozumie Marnie. Zwłaszcza, że to właśnie jemu Muhly powierzył jedną z rzadkich lirycznych arii-pieśni, którą Davies wykonał przepięknie. Swoją drogą, kompozytor dobrze pomyślał, obsadzając kontratenora właśnie w takiej roli – niedojrzałej, złośliwej, ale pod spodem w pokręcony sposób wrażliwej, czarnej owcy. I uwaga – scena bójki Terry’ego i Marka wygląda przekonująco. Dobra choreografia walki na pięści w operze – to powinien być powód czwarty i pół!

Isabel Leonard jako Marnie Rutland, Iestyn Davies jako Terry Rutland, Metropolitan Opera 2018.

i kilka, żeby jednak nie

Fabuła co prawda jest w ogólnym zarysie czytelna, ale ma parę dziur i szkodzą jej nagłe przeskoki oraz nadmiar zbyt słabo rozwiniętych wątków. Skąd Terry wie, że z Marnie jest coś nie tak? Co dokładnie przypomniała sobie Marnie u terapeuty? Czy te wizyty jej pomogły, czy pogorszyły jej stan? Zostawiła Marka czy nie? Kluczowa scena polowania jest kompletnie niezrozumiała i ani reżyser, ani wizualizacja jej nie uratowali. Być może to wina jej „filmowości”: galopująca konno Marnie, Mark pędzący za nią, uciekający lis… Sporym problemem są też motywacje pozostałych bohaterów. Wiemy do pewnego stopnia, dlaczego Marnie zachowuje się tak, jak się zachowuje. Ale skąd aż tak mocna chęć Marka do ratowania jej (i przy okazji krzywdzenia)? Co oprócz niskiego poczucia własnej wartości napędza Terry’ego?

I tu otwiera się pole dla muzyki! Niestety niewykorzystane: przez większość czasu stanowi po prostu ładne tło. Nie szkodzi, ale niezbyt pomaga. Najważniejsze, że Muhly’emu udało się napisać partie wokalne dobrze leżące w głosach (być może jednak to ułuda nagrania), bez udziwnień (poza paroma wokalizami w zaskakujących miejscach). Wart wzmianki chór a cappella w pierwszym akcie, ściągnięty co prawda z Tavenera, ale nadający pierwszemu monologowi Marnie głębi. Dramaturgicznie dobry środek stanowi nałożenie partii matki na partię Marnie, gdy ta u psychoterapeuty wspomina opresyjną rodzicielkę. Tyle że Denyce Graves jako matka jest nie do zniesienia aktorsko i wokalnie: śpiewała nieczysto, brzęczącym, zaciśniętym dźwiękiem, w niskim rejestrze bardzo nosowo. Świetlista kolorystyka, ruchliwość partii dętych i perkusji świetnie pokazują ożywienie panujące w biurach (chóry w większości wypadają wyjątkowo niesztucznie), polor bogatego życia i rozedrganie Marnie. Dyrygent Robert Spano zadbał o klarowność faktur, a wyrazistość rytmów i ostinat podkreśla odpowiednia artykulacja.

Opera środka?

Ale może właśnie dlatego, że muzyka jest przez większość czasu przezroczysta (na tyle, na ile konwencja operowa może w ogóle być przezroczysta) i tylko w niektórych momentach odsłania swoją pracę, tę operę ogląda się bardzo przyjemnie. Może nawet zbyt przyjemnie, jeśli weźmiemy pod uwagę dramatyczne, pełne molestowania, problemów psychicznych i niezdrowych relacji libretto?

Nie przeżyjemy raczej z bohaterką katharsis – za mało kompozytor włożył w partyturę dramatu, by unoszące, śliczne zakończenie odegrało swoją rolę. Ale usłyszymy i zobaczymy kawałek przyzwoitego rzemiosła. Sprawią nam przyjemność smaczki w rodzaju chórów a cappella i śpiewania prozy dnia codziennego (typu „Urwał się panu guzik”). Aria Terry’ego być może nas nawet wzruszy, a na pewno doda i postaci, i operze nieco brakującej jej w innych miejscach głębi. A przede wszystkim usłyszymy dwoje głównych bohaterów, którzy i śpiewać potrafią, i grać, i świetnie wyglądają w pięknych kostiumach.

Opera była co prawda dostępna za darmo tylko przez dobę (jak wszystkie propozycje w ramach Nightly Opera Stream), ale jeśli ktoś ma płatną wersję serwisu MET, niech śmiało sięga po Marnie. Specjalnie dla niej nie warto zakładać konta – to dobra opera na raz, za drugim wady zaczną już raczej dominować nad zaletami.